-

Magazynier : Sprawy zaściankowe, stare i nowe. Małżonek, nauczyciel akademicki.

Żelazny motyl cz. I

Drodzy państwo, przedstawiam wam mój debiut prozatorski, opowiadanie pod tym właśnie tytułem "Żelazny motyl". Proszę o bezpardonową krytykę, nietolerancję i nie-wyrozumiałości dla początkującego pisarza. Ale bez nadmiaru wulgaryzmów. Za topienie języka polskiego w rynsztoku będę blokował. Również za uporczywy trolling.

Był taki zespół w latach 60-tych ubiegłego wieku, Iron butterfly. Zbieżność mojego tytułu z nazwą tej kapeli jest przypadkowa. Ale ich utwór "In a Gadda Da Vida", cokolwiek by to znaczyło (może jakaś dobra dusza nam to wyjaśni w dyskusji)

był jednym z pierwszych nagranych przeze mnie na moim pierwszym magnetofonie kasetowym grundig, oprócz "Stairway to heaven" Zeppelinów, i "White rabbit" Jeferson Airoplane, "Obławy" Kaczmarskiego, "A gdy Tytanic tonął" Andrzeja Górszczyka, i takich różnych. Nagarałem tego Irona butterfly'a nie dlatego że mi się podobał, ale, że chciałem mieć jakiegoś rocka pod ręką. Zeppelini i Jeferson Airoplane podobali mi się bardziej. Fani Irona butterly'a niech mi wybaczą szczerość, o gustach się nie dyskutuje, ale muszę wyznać, że z czasem ta ich rąbanka taką we mnie zaczęła budzić odrazę, że nie mogłem się od tego oderwać. Nie zastanawiałem się nad tym zbyt głęboko. Ale powinienem był zadać sobie pytanie, jak taka rock operetka jest możliwa, takie wyznania miłosne rodem z piekła. Nigdy nie miałem wątpliwości, że ten baryton ma zamiar unieść swoją ofiarę w jakieś czeluści. Zawsze mi kojarzył się z porwaniem Don Juana przez piekielnego gościa do otchłani. Chociaż daleko wtedy byłem od wszelakiej pobożności. W teatrze tv widziałem jako uczeń podstawówki tę sztukę z Janem Englertem w roli głównej. Tłumaczyłem sobie czasem ten zagadkowy tekst jako "do ogrodu cię powiodę, honey", bo nie miałem ani płyty, ani tekstu, ani internetu, gdzie mógłbym sprawdzić co znaczy ten bełkot. I wiedziałem, że ten gość kłamie. To nie żaden ogród rajski otwierał on przed uwodzoną ofiarą. Wręcz przeciwnie. 

Ja wiem, że to nie fair podsuwać czytelnikom coś takiego, na co jerzy się włos. Ale podaje ten utwór jako tło mojej prozy, bynajmniej nie przymusowe, dlatego, że historia i rzeczywistość, które tu opisuję, o których wyobrażam sobie, że ma jakieś realne, względnie realne, odniesienia do spraw znanych nam z naszego politycznego otoczenia i z miediów A. D. 2017, mają jakiś wspólny, rzekłbym estetyczny, mianownik z tym utworem.

Muszę jeszcze dodać, że nie wiem jeszcze, czy go opublikuję tu w całości. I jeszcze to, że faktycznie za młodu byłem wystawiony na działanie prozy Michała Bułhakowa. Ta stylistyka, jakoby pikaryjska i po części heroikomiczna, jest w moim przypadku czymś nieuleczalnym. Wszelką krytykę związaną z tym faktem biorę na swoją cherlawą klate. Ale, mili państwo, jakiejż doznałem ulgi, gdy w miarę pisania, sama ta historia zaczęła mi narzucać zupełnie inną stylistykę. Oraz gdy całkiem niedawno odkryłem, że identyczną stylistykę stosował Kornel Makuszyński, np. w Perłach i wieprzach. Dlatego oto mój "Żelazny motyl" pełen wdzięku i powabu ... kombajnu marki Bizon, rdzewiejącego gdzieś na składzie złomu. 

Żelazny motyl 

I.
… W roku 1454 zamek krzyżacki został wzięty szturmem przez mieszczan toruńskich, a następnie prawie całkowicie zburzony. … – Starszy pan słusznego wieku, takiejże tuszy, choć bez przesady, czytał na głos napis na tabliczce informacyjnej u wejścia do konstrukcji, która sprawiała wrażenie pozostałości jakiejś kamienicy, na którą spadła bomba ciśnieniowa, eksplodowała, ale niewytłumaczalnym trafem oszczędziła piwnice. Starszy pan zatrzymywał się przy ciekawszych, przynajmniej dla niego, szczegółach. Mruczał wtedy do siebie od nowa sylabizując pod nosem frapujące go ustępy. Przeczytał owo zdanie raz jeszcze, zamyślił się, kiwnął z uznaniem głową i powiedział:
No proszę. Jednak jest nadzieja … – Starszy pan miał na sobie jasne, płócienne, ekologiczne spodnie, marynarkę z takiegoż ekologicznego, materiału, koszulkę khaki i skórzane mokasynach na bosych stopach. Jego krótką, słowiańską głowę zdobiła archetypiczna fryzura a lá wczesny Al Pacino, z eleganckimi pasemkami siwizny, rzec by można, równie naturalna i ekologiczna jak jego odzienie. Zaś policzki i brodę pokrywał modny, trzydniowy zarost, który nigdy nie miał zmienić się w wiecheć słowiańskiej brody, choć pasowałaby ona do jego swojskiej, nieco wschodniej urody, do poczciwych, orzechowych oczu pod tłuszczowymi woreczkami powiek, do wystających lekko kości policzkowych, wąskich, bezpretensjonalnych ust, zdradzających prostolinijność i zarazem dobry smak, i zgrabnego, choć nieco kulfoniastego, zadartego nosa, na którym spoczywały okulary Meyera bez oprawki, dlatego niemal niezauważalne. Spozierał przez nie jakimś dziwnie uśmiechniętym spojrzeniem nie kto inny jak tylko profesor Leonard Misztowt we własnej osobie, znany literaturoznawca i krytyk literacki, przyjaciel znanego emigracyjnego noblisty, Giedroycia, Estreichera, Błońskiego, Mazowieckiego, Michnika, Szczypiorskiego, Julii Hartwig, i kogo tam jeszcze nie, potomek „tych” Misztowtów, najzacniejszych, zaniemeńskich.

Obok niego stał z puszką Karlsberga w dłoni znacznie młodszy, nieco otyły przedstawiciel jakiejś subkultury, coś jakby synteza techno, punk i heavy metal. Zdawało się, że tylko przypadek mógł postawić jednego i drugiego w tym samym miejscu i czasie. Pasowali do siebie jak dzień do nocy lub jak chłodny półmrok krzyżackich lochów do bezchmurnego błękitu lipcowego nieba, lejącego bezlitosny żar na kruszejące w nieubłaganej spiekocie zamkowe pozostałości i mury okolicznych kamienic, lub jak subtelna woń Dolce and Cabana, ulubionych perfum profesora, do piwnych oparów, które, nie wiedzieć czemu, nie chciały rozstać się z bakchiczną, nieco kupidyczną, sylwetką młodzieńca. A jednak profesor Leonard wskazywał nie komu innemu, ale właśnie owemu młodzieńcowi, co ciekawsze passusy z historii krzyżackiego zamku.

Był on z pewnością młodszy od Misztowta, ale jego wiek maskowała skutecznie piwna nadwaga i wiecheć koziej brody mogącej uchodzić dawnymi czasy za krzyżacką, faworyzowanej przez jej właściciela kosztem wąsów, i zarostu szczękowego, tudzież policzkowego, któremu dozwolone było zaistnieć jedynie w formie blond szczeciny. Z jego czoła okrytego modną, przylizaną, jasną grzywką, okoloną podobnym blond jeżykiem, spływał pot o tym samym piwnym zapachu. Pucułowatą twarz zdobiły tanie, plastykowe binokle przeciwsłoneczne. Na nogach miał glany. Wylewny zad obciskały grafitowe dżinsy. Jego ramiona, piersi i piwny brzuch osłaniała czarna koszulka z białym zarysem pentagramu. Całą jego postać spowijał opar piwnych wyziewów, który zdawał sublimować się z jego potu. Aromat Dolce and Cabana unoszący się od marynarki profesora toczył właśnie zażarty bój z piwną aurą.

Młodzieniec nazywał się Tomek Tenzbirek. Wśród znajomych zyskał tajemniczy pseudonim Paź Królowej lub po prostu Paź. A to za sprawą jego odważnego, jak się zdawało jego nowym przyjaciołom z Teatru Azteka, eksperymentalnego konceptu pod nazwą Człowiek-motyl. Nie był on pierwszym twórcą tego hapenningu, ale ów pierwszy pionier, torujący szlak, zaginął gdzieś w wirach bieżących a mnogich wydarzeń. Tenzbirek podjął sztafetę i udoskonalił koncept. Motyle skrzydła, którymi wachlował się przy okazji ważniejszych państwowych uroczystości typu Święto Flagi czy Marsz Niepodległości, były blaszane. Poruszały je, w takt lotnego kroku nowego Człowieka-motyla, sznurki lub rzemyki w dłoniach rzeczonego. Sztuka to była trudniejsza, bo musiał on unieść połączony ciężar stelaża ze sprężynowym mechanizmem, blaszanych skrzydeł i glanów na nogach. Subtelność konceptu dopełniała biało-czerwona szachownica na blaszanych skrzydłach, oraz czarny, niemiecki hełm z II wojny światowej na jego głowie z biało-czerwoną szachownicą z boku, w miejscu nazistowskiej gapy. Inaczej niż pierwszy Człowiek-motyl, Paź omijał procesje religijne, dużo bowiem zmieniło się od tamtego czasu. Skupiał się raczej na uroczystościach narodowych. W zasadzie dał się poznać w tej roli dopiero trzy razy.

Tenzbirek nie miał żadnego wykształcenia artystycznego, ani nawet wyższego. Pochodził z Nakła nadnoteckiego. Skończył jakąś zawodówkę. Był bezrobotnym, kompletnym naturszczykiem. Dlatego właśnie stał się kimś godnym zainteresowanie dla profesora Leonarda i jego przyjaciół, twórców eksperymentalnego Teatru Azteka.

A następnie prawie całkowicie zburzony – kontynuował profesor Misztowt – tak aby … nie można było odbudować … twierdzy … aby nie można było odbudować … twierdzy. No widzisz? … – Wskazał napis dłonią. – W ten sposób mieszczaństwo chciało zapobiec pojawieniu się kolejnego zwierzchnika nad nimi … zapobiec pojawieniu się kolejnego zwierzchnika. ... Wydarzenia te zapoczątkowały wojnę trzynastoletnią. – Z namysłem i jakby z lekką ironią po raz wtóry przemruczał pod nosem znamienne zdania. I otarł pot z twarzy chusteczką odświeżającą Cleanic Ice Cold. Stał wraz ze swym młodszym towarzyszem u wyjścia, lecz w istocie z niejaką niechęcią opuszczał wraz z nim owe pozostałości lochów i zwały średniowiecznego gruzu, które niespodziewanie okazały swą jedyną chyba pozytywną stronę, cień i chłód, ochronę przed żarem lejącym się z bezchmurnego nieba. Niedwuznacznie wyciągnął kolejną chusteczkę Ice Cold Cleanic. Lecz wszelkie nadzieje na rozproszenie oparów sfermentowanego chmielu mocą delikatnego zapachu chusteczki Tenzbirek rozwiał jednym nonszalanckim pociągnięciem z nieodłącznej puszki Karslberga.

Paź zdawał się nie dostrzegać propozycji wyższej, arystokratycznej kultury i swoją ochłodę nieodmiennie znajdował w zimnym piwku. Profesor Leonard zmieszał się nieco. Zawstydzony ukrył czym prędzej paczuszkę chusteczek do wewnętrznej kieszeni nieco rozciągniętej, modnie sfatygowanej marynarki.

– No widzisz, Tomeczku, jest jakaś nadzieja – rzekł Misztowt już pewniejszym głosem uśmiechając się tajemniczo do swego przyjaciela. Tomeczek patrzył przez chwilę na swego mentora próbując odgadnąć, co ma myśli. W końce odetchnął głęboko. Nieco wymuszony i sztuczny uśmiech okrasił jego facjatę. Rzekł zachrypniętym głosem, okrutnie masakrując wzniosłe nazwy bieżących dogmatów:

– To znaczy te ... deskontrucjonizm i te kirowskie … jak one … studia – palnął z rympała. Profesor udawał, że nie dosłyszał. Godzinę temu opuścili zacny gmach Uniwersytetu im. Dantyszka, gdzie dokonała się uroczystość podsumowania interdyscyplinarnej konferencji „Wyzwolnie wolności”, ze wspaniałą acz kontrowersyjną mową samego profesora Leonarda. Tenzbirek zasiadał wśród wyróżnionych gości w drugim rzędzie i ważył na szalach owe idee, choć nie pierwszej młodości, to jednak dla niego świeże jak poranna Wyborcza, ideę dekonstrukcjonizmu, studiów queerowskich, wyzwolenia kobiet, dzieci i „Malowanego Ptaka” z opresji martwych białych mężczyzn, oraz ideę nieznanego mu do tej pory piwa Irish, hojnie rozlewanego w przerwach, nade wszystko ideę jędrnych łydek siedzącej przed nim pani ex-minister, to znaczy ex-ministry do spraw pedofilów, jak sądził, i lesbijek. Aż do tej pory nie mógł wyjść z podziwu, iż takie ministerstwo zaistniało w niedalekiej przeszłości, narodziło się, zostało powołane do bytu, i znalazło dotacje. Prawda, że dobra zmiana je odstrzeliła, ale jednak było. I to właśnie w tym czasie i tym miejscu, w tym kraju, w którym jest, był i zawsze będzie, jak mówi poeta, „nietolerancji raj, raj, raj, raj …”.

Coś tu, jednak, było nie tak. Ani razu go nie spałowano. Ani razu nie siedział na komisariacie. To znaczy, nie, żeby w ogóle. Bo w ogóle, to dostawał od czas do czasu pałą, czy przy okazji jakiegoś koncertu, jak z kumplami wpadli w Pogo, czy po koncercie, czy po dyskotece, czy pod blokiem po północy, kiedy chciał po prostu zabawić się z kolegami i nastraszyć jakiegoś zaniuchanego kato-burżuja wyprowadzającego swego ratlerka.

Po prostu odkąd znalazł zatrudnienie w teatrze Azteka ani razu nie spałowano go z okazji przedstawień typu Klątwa, Obsikane sacrum, Golgota bajer, lub wolność, miłość i prezerwatywa. Nic. Po prostu zero. Nikt nawet nie pogroził mu palcem. A jakoś utrwaliło się w jego pamięci, że dobra rozróba musi skończyć się pałą albo co najmniej komisariatem. A tu nic. Dlatego skrzywił się nieco, podrapał się w zarost, mlasnął grubymi, piwnymi ustami i rzekł:

– Ale, panie psorze, przecież, k.., długo to się nie utrzyma. W końcu katoczyści zakręcą, k…, ten kurek. Jak amen w pacierzu. Trzeba będzie zejść, k…, do kanału. Zresztą, między nami, … to ja tych gejów, … nie żebym zabraniał, … ale ja wolę od nich, k…, na rzut butelką, … nie za blisko.

-- Nie, Tomeczku, nie o to chodzi. Nadzieja jest w ludzie, w toruńskich mieszczanach. Widzisz długo nie da się wytrzymać z Krzyżakami. A Radio Maryja to Krzyżacy. I co z tego, że ich komtur jest na emeryturze. Oni dalej są. Nie poddali się. Mają już nowego ojca dyrektora. W końcu jednak wolność będzie musiała się wyzwolić. Wszystko to jest zapisane w Piśmie Świętym. Czytaj, Tomeczku, Pismo Święte. A jak czegoś nie zrozumiesz, wal śmiało z buta, wal do mnie, pytaj się. Albo czytaj Tischnera albo Turnaua, albo Życińskiego.

– Ale Życiński to chyba była kapuś, co nie? Coś mi, k…, ktoś kiedyś zaćwierkał do ucha.

– Kochany, kapuś też człowiek. Kapusia też trzeba kochać. A czemu on kapuje? Tego nie wiesz. Może siostrę mu zgwałcili albo musi zarobić dla matki na operację.

– To znaczy na skrobankę dla siostry? A dla matki to chyba na operację plastyczną?

– Nie plastyczną i nie skrobankę. Różne przypadki chodzą po ludziach. Ludzi trzeba rozumieć. Wczuć się nich. Posłuchać. Każdy głupiec ma swoją historię. A może Życiński chciał nawracać gliniarzy? – Tomek popatrzył z niedowierzaniem na profesora. Z trudem stłumił wybuch pustego śmiechu.

– Panie psorze, to nie musiał, k…, od razu dawać im d...y. Wystarczyło im, k…, posmarować. Od razu, by się nawrócili, nawet na, k…, Islam.

– A jak nie miał pieniędzy?

– To trzeba było napisać do pani ministry, że tam biją pedałów i takie różne. A co nie pałowali homosiów?

– Tomeczek, Tomeczek – pokręcił głową z dezaprobatą profesor Leonard. – Wtedy nie było ministry. To były inne czasy. Poza tym, to nie o to chodzi. To chodzi o wolność, o wyzwolenie wolności. Wszystko napisane jest w Ewangelii, u Bułhakowa i u Lennona. – Tomeczek uniósł wysoko brwi aż czarne okulary opadły nisko na nos.

– U Lennona? Może i Ewangelia, … ale Lennon? Włodzimierz Ilicz Lennon? – Tomeczek nie mógł połapać się w zawiłościach profesorskiego wywodu. – On nigdy przecież nie czytał Ewangelii.

– Nie Lenina, ale Johna Lennona – westchnął głęboko Misztowt. – Tego od Beatelsów. A Ewangelię Lenin na pewno czytał. Czy wiesz o tym, że Marks był teologiem?

– To znaczy księdzem? To by się zgadzało, z księdza zawsze, k…, wyjdzie jakiś hitlerek.

– Nie z każdego. Nie z każdego. Są porządni księża. Przyjdzie czas, to cię przedstawię jednemu. Kto wie, może zostanie biskupem? Ale zapamiętaj, Tomeczku, John Lennon i Włodzimierz Ilicz Lenin! A Karol Marks to nie hitlerek!

– Sorry, panie psorze …. Mylą mi się te nazwiska – bełkotał zmieszany Tenzbirek, ocierając pot z czoła włochatym łapskiem, równie spoconym, co jego spracowana czaszka. – Znałem taką dziewczynę z liceum, która ciągle tylko tych Bitlesów. W końcu przedawkowała i nie odratowali jej. Ci emołszonal są całkiem, k…, nie życiowi. … Ale ten Lennon to był kasiasty gość. Miał przecież swojego Rollsa, studio nagrań i w ogóle. Poza tym nie gibał, k…, Pogo. Ani razu nie dostał pałą. Nie zna, k.., życia, kto, k…, nie dostał pałą. Pan, panie psorze, to co innego, stan wojenny, te sprawy …

– A jednak życie znał – Profesor całym ciałem zwrócił się ku Tenzbirkowi, zmarszczył brwi i uniósł w górę wskazujący palec. – Pochodził z rodziny robotniczej. Ojciec ich porzucił, gdy był małym dzieckiem. Ponadto dostał pałą, przynajmniej raz.

– O … – szczerze zdziwił się Tomeczek. – Naprawdę?

– Tak, on i jego żona. Nawet była wtedy w ciąży … i poroniła … – z wyższością oznajmił profesor Leonard.

– No, ale … – Zdziwienie w oczach Tomeczka ustąpiło sceptycyzmowi. – Ja bym nie ciągnął swojej kobiety na koncert. Po Pogo są do niczego. A jakby zaszła, wysłałbym ją na skrobankę. Prosta, k..., sprawa, psorze.

– To nie był koncert. To była manifestacja.

– To znaczy parada?

– Nie. Manifa.

– Aha. Manifa. To innsza, k…, perkusja. Ale i tak, k…, powinna zrobić skrobankę.

Profesor Leonard skapitulował. Poczuł nagle obezwładniający ból głowy. Nawet nie chciało mu się okazać dezaprobaty. Powiedział tylko omdlałym głosem:

– Chodźmy na tę ławeczkę. Trochę cienia. Chcesz loda?

Zauważyli przycupnięty do odrapanej kamienicy kiosk ze słodyczami naprzeciw zatłoczonego parkingu i ławeczkę w cieniu tej samej kamienicy.

– Może, k…, być. To znaczy, dziękuję, chętnie – poprawił się Tomeczek, który od jakiegoś czasu, dokładniej od czasu, gdy koledzy z Azteka przedstawili go profesorowi, uczył się nowych manier i salonowego słownictwa. Obsługiwał tam bar i logistykę, czyli służył jako pociągowe zwierzę do wszystkiego od rana, co dla niego oznaczało samo południe, do północki, a czasem i do pierwszych kurów, ale przynajmniej miał te dwa tysiaki na miesiąc. Dlatego trzeba było dopasować się. Ferajna chciała uchodzić za równiachów. Ćmagali i owszem. I twarde czasem były. Ale pół litra z utrwalaczem nie umieli spokojnie obalić. Od razu mieli jakieś idee artystyczne. Najlepiej jak jakaś paniena zaczynała się rozbierać. Ale to nie często się zdarzało. Częściej coś śpiewali, deklamowali, improwizowali jakieś hapenningi na rynnie. Wiadomo. Pałą nawet nikt porządnie nie dostał. Najwyżej zastukał do drzwi krawężnikowy, brał, co trzeba, oni obiecywali, że już będą grzeczni i impreza cichła. Mawiali wtedy: faszyści też chcą żyć. Zgniły kompromis.

– Taaa, k... – Tomeczek podrapał się po szczecinie potylicznej, gdy usiedli na ławeczce. Brzoskwiniowy lód Algida wyjątkowo mu dzisiaj smakował. I nowy koncept mu zaświtał pod sufitem. – To znaczy, jak katoczyści posmakują, k…, wolności, zarwą jakąś, k…, fest panienę, nałożą kondona, k…, jak trzeba, zaćmagają, zapiją, to wtedy, k…, zbiorą się i dadzą, k…, kopa tym klechom. Tak? – Spojrzał ukradkiem na profesora Leonarda szukając jakiejś oznaki potwierdzenia. Profesor coś mruknął oblizując pospiesznie swoją topniejącą w oczach Algidę o smaku owoców mango. Tomeczek nie był pewien, ale wyglądało to znów na dezaprobatę. Spodobała mu się jednak ta teoria i postanowił wykorzystać niemożność wyrażenie ze strony profesora jednoznacznego osądu. Dokończył zatem swoją kwestię:

– No to jest ciekawa, k…, koncepcja, … interesująca, k…, teoria. – Teoria i koncepcja to były kolejne słówka, w które wzbogacił inwentarz swojej polszczyzny. I umiał nawet je poprawnie artykułować. Pomyślał, że teraz nikt mu nie podskoczy na imprezie teatralnej.

– … I potem nikt już nie odbuduje twierdzy ... – Profesor nagle przerwał konsumpcję, by spojrzeć w dal i zagłębić się w nieodgadnioną otchłań przyszłości, gdy tymczasem Algida przepływała mu między palcami.

– Jakiej twierdzy? Aha, tej szkoły Rydzyka – domyślił się Tomeczek. Medytacyjny nastrój udzielił się i jemu. Pogrążył się w tajemnych rozważaniach, które niezmiennie ocieniał chłodny, oszroniony Irish prosto z lodówki. Tomeczek bezwiednie bąknął:

– Nigdy tam, k…, jeszcze nie byłem. Podobno buda odje...a jak ch... .

Trwali tak przez nieokreśloną chwilę w odmiennym stanie świadomości pół-drzemiącego Buddy, gdy kilka kroków od ławki pojawił się, jakby wyrósł spod ziemi, szczupły, starszy pan z hiszpańską, siwiejącą bródką i wąsikami, o szpakowatych, krótko przystrzyżonych włosach, ze staromodnym, klasycznym przedziałkiem, w kawowych, przeciwsłonecznych okularach, w szarej koszulce z nic nie znaczącym numerkiem na lewej piersi, w szarych spodniach rybaczkach o nieokreślonej ilości kieszeni i kieszonek. Tenzbirek dostrzegł go kątem oka. Musiał nawet przerwać swoją medytację nad wspomnieniem Irisha, gdyż zaniepokoił go dziarski krok nieznajomego, który nieubłaganie zbliżał go ku ich ławce. Chciał już nawet wstać i stanąć między nim a profesorem, gdy ten otworzył właśnie usta i rzekł:

– Przepraszam panów, że będąc nieznajomym ośmielam się … – Nieznajomy ukłonił się nieznacznie acz dwornie. – … ale przedmiot dyskusji panów jest tak interesujący, że …

Profesor ocknął się. Ogarnął przybysza proroczym wzrokiem i zaraz spostrzegł kataklizm swej Algidy, który bezlitośnie wykorzystała czas zadumy i zaczęła się roztapiać na dobre. Spojrzał na loda, na swoje dłonie oblewane słodką mazią o smaku i zapachu owoców mango, zmarszczył czoło i wycedził z wolna:

- Powinien pan powiedzieć naukowej dyskusji, … naukowej. Tak jest w oryginale. Czy chce nam zasugerować, iż zna „Mistrza i Małgorzatę” na pamięć? … – Wciąż przyglądał się ociekającej roztopionym lodem dłoni nie mogąc zdecydować, co z nią uczynić. – ... Czy raczej, że jest pan głównym bohaterem tej niezastąpionej powieści?

- Ani jedno ani drugie – odparł nagły gość, przysiadając się po lewej stronie Misznatowta, jednocześnie wyciągając z jednej z tysiąca kieszeni jakiś czarny worek, jakby na śmiecie, ale mniejszy.

- Niech pan to da tutaj. – Nieznajomy otworzył woreczek. Bezkształtna maź, w którą zamieniła się Algida zniknęła w nim. Woreczek zaś zawisł na tasiemce na rogu ławki. – O, tutaj nikomu już nie zaszkodzi.

- Dziękuję … – Profesor uśmiechnął się szczerze do swego wybawiciela.

- Czy mógłby pan odwdzięczyć się w formie chusteczki odświeżającej? – spytał się nieznajomy. – Ice Cold to znakomity wynalazek. Panu też by się przydała.

- Owszem, … owszem, … już zaraz, … tylko … – Profesor natknął się jednak na inny dylemat. Czystą dłonią wyciągnął paczuszkę Ice Cold z wewnętrznej kieszeni. Ale nie mógł już jej otworzyć, bo druga dłoń była skalana słodką mazią.

- Tomeczku, czy mógłbyś … – zwrócił się do swego młodszego towarzysza.

- No jasne, psorze … – Tenzbirek ujął w swoje grube palce paczuszkę chusteczek, nadzwyczaj sprawnie otworzył ją i wyciągnął trzy chusteczki jedna po drugiej, dla profesora, dla nieznajomego i niespodziewanie dla samego siebie. Błogi uśmiech ulgi objął twarz profesora, nie tylko z powodu wybawienia z opresji, ale i z poczucia, iż, prawdopodobnie dzięki nieznajomemu, przed którym Tomeczek chciał się pokazać, udało mu się wciągnąć swego podopiecznego na wyższy poziom kultury higieniczno-bytowej. Nadto miał nadzieję, iż pojawianie się nieznajomego okiełzna, przynajmniej na chwilę, jego nawyk używania pewnego łacińskiego słowa jako znaku przestankowego. Nie łudził się, że piwne opary znikną od razu. Albo, że łacina przestankowa zostanie całkowicie zagłuszona przez literacką polszczyznę. Czerpał jedynie satysfakcję z pierwszego kroku. Myślał sobie teraz wycierając dłoń, prosząc o kolejną chusteczkę, ukradkiem spoglądając na Tenzbirka, że Paź rokuje nadzieję. Tomeczek okazał się chłonny jak gąbka na to, co lepsze i wyższe. I na humanizm. Choć spontanicznie, jak małe dziecko, wchłaniał to, co wulgarne i podłe, to jednak to, co wzniosłe i humanistyczne również wpadało w horyzont jego uwagi. Będą z niego ludzie. Przy najbliższej okazji pasuje go na swojego giermka.

Nieznajomy zdjął okulary przeciwsłoneczne, ukazując bystre spojrzenie drobnych oczu i również rozpromienił się uśmiechem pełnym ulgi.

- Boże, co za upał – westchnął i powrócił do poprzedniego pytania. – Otóż, jak pan zauważył, w mojej pamięci są luki. Zapomniałem, o tym ważnym słówku, naukowa. Ponadto pan, profesorze, jest bliższy głównemu bohaterowi powieści niż ja.

- Pan oczywiście zna mój esej o Bułhakowie? – domyślił się Misztowt.

 

c.d.n.



tagi: pr  proza niepublikowana  pastisz  realia a. d. 2017   pt 

Magazynier
17 listopada 2017 17:19
23     1459    0 zaloguj sie by polubić

Komentarze:

Magazynier @Magazynier
17 listopada 2017 17:20

Przepraszam, ale na te kropki zamiast myślników w niektórych dialogach nic nie potrafię poradzić.

zaloguj się by móc komentować

Magazynier @Magazynier
17 listopada 2017 17:24

Podobnie nie zamierzam dawać pełnego zapisu wulgaryzmów. Nawet pod groźbą nieopublikowania tego nigdzie. Ja je słyszę wyraźnie w ustach Tomeczka i nawet sam je wypowiadam pisząc tę historię i jako wypowiadane nie powodują one u mnie jakiegoś specjalnego cierpienia, ale jako pisane nie przejdą przez moją klawiaturę. Jakaś blokada podświadoma. Niech będzie, że jestem neurotyk i skurpulat. Ok. Ale nie przejdzie.  

zaloguj się by móc komentować

betacool @Magazynier
17 listopada 2017 17:28

"In a Gadda Da Vida"  - in a garden of Eden...

Podobno...

zaloguj się by móc komentować

Magazynier @betacool 17 listopada 2017 17:28
17 listopada 2017 18:01

Z hebrajskiego raczej to nie jest. Zapis fonetyczny chyba: "In a garden of Eden". No to bardzo się nie pomyliłem.

zaloguj się by móc komentować

Shork @Magazynier
17 listopada 2017 18:18

szczerze to szczerze, możesz banować. Bolało mnie troszkę jak czytałem, bo do momentu pojawienia się Wolanda, nie pozostawiłeś nawet szparki na myśl czytelnika. Nie dałeś szansy na domyślanie się czegokolwiek, jeżeli to było zamierzone, to napiąłeś sprężynę poza granice, dlatego niemal po opisie  trzeciego osobnika zobaczyłem ławeczkę na patriarszych prudach.
Po prostu musiało się coś wyklarować.
Ja wytrzymałem, ale przeczytane przeze mnie książki są bardzo liczne, wiec doświadzczenie mam. Nie wiem jak inni będą w stanie znieść natłok nic nie znaczących informacji w opisach postaci. Osobiście preferuję współpracę z czytelnikiem, a tu dostałem odwrotność strzelby wiszącej nad kominkiem, która mimochodem wspomniana - musi wystrzelić w końcowym rozdziale. Tutaj miałem galopadę myśli typu: "Kurde nowela? A miliony wątkó do rozwinięcia!"
Trochę brutalnie skomponowane, bo po cięzkich opisach nadzwyczajnie lekki dialog.
I nie unikaj słowa "kurwa" zastepując je k z kropkami, już lepiej wstaw cokolwiek, bo to dziwne.
Werbalizacja to werbalizacja.
No i jeszcze nie ma emocji. Gdzie są emocje? Czekam na ciąg dalszy?

zaloguj się by móc komentować

betacool @Magazynier 17 listopada 2017 18:01
17 listopada 2017 18:23

Toyah tako rzecze w swojej książce, o ile mnie pamięć nie myli.

Właśnie sprawdziłem nie myliła....

Podobno spytać kogoś z zespołu o tytuł, a on był już jedną nogą w psychodelicznym raju i wypowiedział to całe Inagadavida.

zaloguj się by móc komentować

Magazynier @Magazynier
17 listopada 2017 18:26

Dzięki. O to mi chodziło. Wielkie dzięki. Cenne uwagi. Ale powrócę do nich dopiero w następnej noweli. Na razie to jest mój narcyzm. Zapatrzenie się w własne pisanie i własną wyobraźnię. Na razie inaczej nie będzie. 

Dla mnie tu jest cała masa emocji. Jestem słuchaczem Radia Maryja i już nieco rozczarowanym. Itp. 

Założyłem że będę to dawał w krótkich odcinkach. Być może dlatego nie ma emocji dla czytelnika. 

zaloguj się by móc komentować

Magazynier @Shork 17 listopada 2017 18:18
17 listopada 2017 18:27

Niestety na szczęście słowa "k...a" w pełnej pisowni tutaj nie będzie, ani zamiennika. 

zaloguj się by móc komentować

Magazynier @betacool 17 listopada 2017 18:23
17 listopada 2017 18:29

To są jednak odlotowe chłopaki. Nic tylko na pole makowe z nimi i kraść makowiny workami. Bo po konie to raczej bym się z nimi nie wybrał. 

zaloguj się by móc komentować

Magazynier @Shork 17 listopada 2017 18:18
17 listopada 2017 18:38

Zaraz w moim drugim komentarzu dałem taką zajawkę: "nie zamierzam dawać pełnego zapisu wulgaryzmów. Nawet pod groźbą nieopublikowania tego nigdzie. Ja je słyszę wyraźnie w ustach Tomeczka i nawet sam je wypowiadam pisząc tę historię i jako wypowiadane nie powodują one u mnie jakiegoś specjalnego cierpienia, ale jako pisane nie przejdą przez moją klawiaturę. Jakaś blokada podświadoma. Niech będzie, że jestem neurotyk i skurpulat. Ok. Ale nie przejdzie."  

zaloguj się by móc komentować

krzysztof-osiejuk @Magazynier
17 listopada 2017 18:39

Ja o tym tytule pisałem w mojej książce o zespołach. Oryginalnie to miało się nazywać "In the Garden of Eden", tyle że kiedy autor tej piosenki przedstawiał po raz pierwszy jej tytuł, był tak pijany, że wyszło co wyszło i wszyscy uznali, że tak będzie bardziej interesująco.

zaloguj się by móc komentować

Shork @Magazynier 17 listopada 2017 18:38
17 listopada 2017 19:12

to nie chodzi o wulgaryzmy, tylko dysproporcję, opisy gdzie nie pozostawiasz żadnego niedomówienia, a tutaj jawne, prowokacyjne  niedomówienie. Na dysproporcjach też można bazować.
Na przykład konsekwentny brak harmonii współgra tworząc całość.Dlatego nie ganię czekając na całość, i wtedy ewentualnie (mam nadzieję że nie) wskażę błędy kompozycji.
Oczywiście nie skłaniam do Joyceowania - to by było wtórne

 

zaloguj się by móc komentować

Maryla-Sztajer @Magazynier
17 listopada 2017 19:16

Trudno to czytać. 

Całe zycie zajmuję się głównie czytaniem.

Nie wiem

.

 

zaloguj się by móc komentować

Magazynier @Maryla-Sztajer 17 listopada 2017 19:16
17 listopada 2017 19:42

Do czytania nie przymuszam. Ale ciekawe, że kiedyś kiedy wpisałem ten fragment na Baśni, podobał się pani. 

zaloguj się by móc komentować

Magazynier @Shork 17 listopada 2017 19:12
17 listopada 2017 19:44

Ale to nie jest nie domówienie. To jest wykropkowana ortografia. Każdy wie jak napisać te słowa. Rozumiem że to przeszkadza. Ale nie mam na to innej rady. Jeśli będę pisał je w całej krasie, dostanę zgagi i zacznę wymiotować.  

zaloguj się by móc komentować

Magazynier @krzysztof-osiejuk 17 listopada 2017 18:39
17 listopada 2017 19:46

Bardziej tajemniczo czyli mistycznie. Wszak w ogrodzie Eden chłopaki i dziewczyny cały czas były naćpane. Marychy i kompotu było tam po same dziurki.

zaloguj się by móc komentować

Maryla-Sztajer @Magazynier 17 listopada 2017 19:42
17 listopada 2017 19:55

Wiem...Wtedy to uwazałam za zabawę w słowa z pańskiej strony ...uśmiechałam bardzo, się czytając. 

Teraz ... Może poczekajmy na dalszy ciąg?

TEż mocno czytywałam MiM.

Chyba mi się teksty za bardzo nakładają.... 

Spokojnie, Szalony Magazynierze:). Będzie co ma być;).

.

ps. zostanie pan może pisarzem nierozumianym przez sobie współczesnych? kto to wie:).

.

 

zaloguj się by móc komentować

Maryla-Sztajer @Magazynier
17 listopada 2017 20:18

Jeszcze coś pomyślałam sobie. Być może ja wyrosłam z MiM. Dość intensywnie miałam w ubiegłym roku.... 

.

 

zaloguj się by móc komentować

Maryla-Sztajer @Magazynier
17 listopada 2017 20:18

Jeszcze coś pomyślałam sobie. Być może ja wyrosłam z MiM. Dość intensywnie miałam w ubiegłym roku.... 

.

 

zaloguj się by móc komentować

Magazynier @Maryla-Sztajer 17 listopada 2017 20:18
17 listopada 2017 20:55

Mnie z MiM wyleczyła obecna w tej powieści herezja, a potem Coryllus, a potem Biała Gwardia, a potem wyraźne ślady brytyjskich aspiracji Bułhakowa, i brytyjsko-amerykańskie starania o Bułhakowa. W Londynie przemysł bułhakowski dzisiaj kwitnie. Poważnie. Grają go w tamtejszych teatrach nonstop.

Nadto naprawdę nie aspiruję do bycia niezrozumianym geniuszem. Ta stylistyka na prawdę zmienia się wraz z tą historią. I tak na prawdę chodzi mi o wykpienie a przynajmniej zdystansowanie do kultu Mistrza i Małgorzaty, wszak kult ten reprezentuje w mojej nowelce miszcz Leonard. 

zaloguj się by móc komentować

Maryla-Sztajer @Magazynier 17 listopada 2017 20:55
17 listopada 2017 21:28

:)Nie... kultu nigdy nie miałam dla jakiejkolwiek powiesci:))

Skąd by miał być u prawie matematyczki, finalnie fizyka???

Natomiast z doświadczenia: stale borykałam się z rozmówcami którzy byli jak dziś się mówi, fanami jakiejś ksiazki...

I 'Pod Wulkanem" i inne....wiele na pradwdę...

Potem przestawałam, machałam ręką.

MiM to pan mi jeszcze na s24 niejako 'przywrócił' jako tekst...

.

Generalnie wyrosłam dość dawno z powieści. Jako gatunku literackiego.

Jest między nami spora róznica wieku, może być że i pan wyrośnie ... Ludzie w moim wieku już raczej czytają biografie itp.. Przynajmniej w moim kręgu.

.

Inna sprawa - pisać samemu.

Nigdy nie chciałam być pisarzem ....poza jakimiś drobnymi impulsami....które momentalnie minęły.

Ja opowiadam, barwnie, fantazyjnie, ale na żywo. Z tego byłam znana:)))

.

A publikacja w SN upewniła mnie jeszcze o czymś. Nienawidzę sytuacji gdy czekam aż jakieś głupstwo napisane pod wpływem impulsu...namowy....aż się ukaże drukiem. 

Never more.

.

A przecież piszący raczej chcą by ich czytano??? Prawda?

Tak więc proszę robić, co panu serce dyktuje i nie zważać na nas.

Ktoś tekst przeczytał milcząco, bo widać ilośc wejść.

.

 

 

zaloguj się by móc komentować

Magazynier @Magazynier
17 listopada 2017 21:43

Z powieści jeszcze się nie wyleczyłem, ale biografie zdecydowanie są dla mnie ważniejsze. Powieści to rozrywka. 

zaloguj się by móc komentować

zaloguj się by móc komentować