-

Magazynier : Sprawy zaściankowe, stare i nowe. Małżonek, nauczyciel akademicki.

Historyczna powieść doskonała – Zofia Kossak-Szczucka 'Błogosławiona wina' – prezent z życzeniami na 2022. Urodziny Boga-człowieka

Ślę więc serdeczne życzenia Gospodarzowi SN, jego najbliższym i wszystkim blogerom, życzenia zakorzenienia się we Wcielenie Słowa Przedwiecznego, odnalezienia się w Jego Sercu, wszak On cały jest Sercem, życzenia odnalezienia tej ścieżki, którą nam wskazuje.


Gabriel ostatnio wiele pisze o powieści historycznej. Bardzo trudna konwencja. Wymaga wiedzy i doświadczenia politycznego. Niekoniecznie partyjnego czy aktywistycznego. Wszak każdy z nas jest politykiem, na swoją miarę. Duchowni też. Niemożność zasiadania w parlamentarnych ławach nie oznacza bynajmniej apolityczności, bo jeśli polityka, czyli życie publiczne, jest troską o wspólne dobro, to tym bardziej dotyczy ona duchownych. Dystans do interesów partyjnych owszem. Ale utożsamienie polityki z partyjnością to błąd, świadomie narzucony przez socjalistyczne, rewolucyjne, najemne media. Niestety przed tym szantażem skapitulowaliśmy.

Jako lekarstwo na niego chcę złożyć serdeczny prezent wam wszystkim, mili państwo, również tym których prosiłem o niekomentowanie na moim blogu. A może przede wszystkim. Rad bym tego nie robić, ale nakaz rozumu był nieubłagany. Ten prezent to doskonała powieść historyczna: Błogosławiona wina Zofii Kossak-Szczuckiej.

Wraz z Dziedzictwem, Pożogą, cyklem poświęconym krzyżowcom, powieść ta czyni z autorki godną kontynuatorkę Henryka Sienkiewicza. Zaś Błogosławiona wina to po prostu mistrzostwo. Dużo by o tym mówić. Powieść jest doskonała z każdej strony. Jeśli cykl krzyżowcowy został nieco skorygowany przez Kredyt i wojnę Gabriela, to Błogosławiona wina pozostaje fantastycznym świadectwem talentu, wiary i pasji historycznej. To jest wzór. Oczywiście darem Bożym dla mistrzyni Zofii jest sama historia Mikołaja Sapiehy, wojewody mińskiego, zwanego Pobożnym. Dobrze opisana w źródłach, które były jej dostępne, a z pewnością źródeł tych miała więcej niż my teraz, po względnie krótkiej wojnie niemieckiej i długiej z okładem 60-letniej moskiewskiej, która nie wiadomo kiedy się skończy. Historia choroby i wyzwolenia z niej Mikołaja to historia interwencji Boga, subtelnej i razem mocnej jak niemal Cud nad Wisłą. 

Jako specjalny prezent dla wszystkich moich czytelników, podaję tu długi cytat z tej powieści, rozdział drugi, polowanie na wilki. Jak dla mnie jest to najdoskonalszy fragment polskiej literatury, nieprawdopodobnie realistyczny. Tak iż odczytanie aluzji do polskich i chrześcijańskich dziejów zawarte w nim, nie są jasne nawet dla samej autorki, dla nas tylko po długim namyśle. Sami państwo zobaczcie:

https://tadeuszczernik.files.wordpress.com/2011/04/zofia-kossak-bc582ogosc582awiona-wina.pdf (pod linkiem cała powieść nieosiągalna w wersji książkowej)

Rozdział drugi

„Pospolita hołota" — mówił pogardliwie pan Moczydłowski o wilkach z tym samym lekceważeniem, z jakim szlachta orężna zwykła była mówić o Tatarach. Lecz podobnie jak brudne złodziejskie i pierzchliwe ordy stanowiły ciężką klęskę Rzeczypospolitej, tak i wilk, tchórzliwy latem, pokątny rabuś, przeistaczał się co zimę w nieznośną plagę, przyczynę tysięcy szkód i nieszczęść ludzkich. Charakterystyczny, szyjowaty bury kształt o srogim, trójkątnym pysku stawał się zmorą, napełniającą ciągłym niepokojem. Gdy mrozy nastały, od zmroku do świtu jego było panowanie w kraju. Głodne gromady podchodziły pod chaty wsiowe, usiłując podkopać się pod przyciesie. Wilki strzegły łakomie gościńców, polując na zapóźnionego wędrowca, i tylko liczny, pochodniami oświetlony tabor był przed ich napaścią bezpieczny. Wilki dniem sprawiały łowy w puszczy, pędząc na zamarznięte jezioro czy staw upatrzonego łosia samotnika, by ślizgającego się na gładkiej tafli obskoczyć i powalić. Mniejsze, „owczarze", zadowalały się łowami na mniejszą zwierzynę; większe, „koniarze", zajadłe i okrutne, nie lękały się ani żubra, ani człowieka. Pan Moczydłowski jako człek stateczny i przedni myśliwy pragnął dać gościom nie byle jaką zabawę, a zarazem okazać daleko idącą dbałość o ich zdrowie. Zamierzone polowanie przygotowywał zatem szczególnie starannie. Wielkie sanie grędzioły zaopatrzono w podwójne płozy utrudniające wywrócenie na zakrętach. Z boków sterczały osadzone na deskach ostrza kos. Czwórka koni dobrana była z woźników mocnych, lecz nie bardzo rwących, by nie poniosły przedwcześnie. W pomostach wymoszczono trzy szerokie siedzenia, na trzech ludzi każde. Z tyłu znajdowała się skrzynka, w skrzynce prosię. Na długiej lince, wlokącąj się po śniegu za saniami, uwiązana była wiązką grochowin. Ciemniała na śniegu wijąc się i podskakując niby żywe stworzenie. Na saniach, przy kłonicach, stali pachołcy ze smolnymi pochodniami na wypadek walki wręcz. Jeden z nich trzymał kociołek z nakrytym żarem, bo nie wiadomo, co się zdarzyć może. Pachołcy dzierżyli się mocno kłonic, gdyż mogli wylecieć, kiedy sanie szły w zatokę. Myśliwi na pierwszym siedzeniu zwróceni byli twarzami do koni, na środkowym na boki, na tylnym ku wiązce grochowin. Mieli rusznice, pistolety, szable i noże myśliwskie podobne do mizerykordii, lecz proste i obosieczne. W nogach łowczego leżał Czart, tęgi morągowaty brytan w kolczastej stalowej obroży. Zadanie jego było zaszczytne, ale śmiertelne. W razie opresji myśliwych miał być wyrzucony z sań, by siłą kłów i kolczastą obrożą zatrzymać pewien czas natarcie zgrai na sobie. Z podobnej imprezy nigdy żaden pies nie wyszedł żywy; zdarzyło się to tylko ,raz temuż właśnie Czartowi zeszłego roku, gdy nadjeżdżający poczet zbrojny rozgonił stado L podniósł poszarpanego, półżywego psa. Czart doskonale 12 pamiętał to zdarzenie, rozumiał, co go czeka, i toczył wokoło przekrwionymi ślepiami z nieufną wrogością. W jakiś czas po pierwszych saniach miały wyjechać drugie tak samo wyposażone, tylko bez prosięcia i wiązki grochowin, aby uderzyć od tyłu na stado atakujące pierwsze sanie. Drogą poprzedniego dnia łowczy kazał dwukrotnie przeciągnąć padlinę, by wilki znęciły się do szlaku. W saniach byjo dwóch woźniców i podwójne wodze, by łatwiej kierować końmi szalejącymi z trwogi za zbliżeniem się wilków. Przemknęli przez wieś tak pokrytą śniegiem, że chaty wyglądały jak białe obłe pagórki. Spod nawisów śniegu zwisały długie, ostre sople lodowe, podobne do zamkowej podniesionej brony. Nie świecono już nigdzie, wieś bowiem zasypiała wraz z mrokiem. Miesiąc żeglował szybko poprzez chmury i nim dojechali do lasu, wypłynął na czyste niebo. Szafirowe cienie wyrosły przy każdym krzaku, sterczącym spod śniegu badylu, nadając mu znaczenie. Pod każdym świerkiem słał się drugi większy i ciemniejszy świerk utkany z cienia. Na lśniącej bieli drogi cienkie wstęgi kolein znaczyły ślad przetarty z rana przez ludzi łowczego. Tego śladu należało się trzymać. Wokół panowała cisza przejmująca. Myśliwi są gadatliwi dopiero w drodze powrotnej. Konie chrapały, jak gdyby przeczuwały, co nastąpi, natomiast pozbawiony tego daru wieprzak chrząkał beztrosko, rad, że siedzi w cieple. Czart pomrukiwał gniewnie. Wiązka grochowin pląsała jak żywa. Wojewoda w szubie niedźwiedziej narzuconej na kubrak myśliwski siedział pośrodku sań, między łowczym a marszałkiem Drohojowskim. Ewentualny jego zięć zajmował miejsce po prawej stronie, na tylnym siedzeniu. Wojewoda czuł się lepiej, niż sądził, myśląc w alkierzu o tej wyprawie. Cisza, pęd sań, mroźne powietrze, upajające jak wino, dawały poczucie zadowolenia. Gdyby to w jego mocy leżało, pragnąłby jechać w ten sposób cicho, szybko, długo, nie spotykając żadnych wilków, nie sprawiając żadnych łowów. Jechać niby we śnie, nie dbając o złe pojęcie, jakie goście wywieźliby o sapieżyńskich kniejach. — Zwietrzyły... — szepnął z przejęciem pan Moczydłowski, rozbijając te marzenia. — Dobry masz waść słuch, ja jeszcze nic nie słyszę — odszepnął marszałek, lecz po maleńkiej chwili dorzucił: — Słyszę i ja. Jakoż daleko za nimi rozległ się przeciągły, wysoki ton, o którym lada dzieciak wiedział, że oznacza zwołanie wilczej gromady. Po chwili z prawej odpowiedział ' pogłos podobny, silniejszy. — Jest tego draństwa — mruknął łowczy z ukrytym zadowoleniem. Konie poczęły się zrywać. — Ho, ho, hooo, małe... — uspokajał Matfiej, ściągając wodze. — Pora zagrać, naciśnij waść pedał! — krzyknął Moczydłowski. Sąsiad Kulesza, siedzący z tyłu obok młodego Drohojowskiego, nadeptał wieprzaka. Przeraźliwy kwik rozdarł ciszę nocy. — Popuść! — Usunął nogę. Wieprz umilkł, konie pędziły, oni słuchali. 13 I \ — Jaśnie Panie! O, gdzie! O! — pisnął z przejęciem pachołek Iwaśko, ukazując w bok. — Przemyślne juchy, lasem gonią, żeby nie wychodzić na drogę!... Jakoż liczne ruchliwe cienie biegły lasem po obu stronach drogi usiłując zrównać się z jadącymi i obskoczyć. — Odciąć grochowinę! Niech ich zobaczymy! Lina upadła wężem na śnieg i znieruchomiała, lecz tylko kilku napastników wyskoczyło ku niej. Reszta nie dała się zmylić, goniąc za większą zdobyczą. — Lekko! Lekko! — ryczał łowczy do woźnicy. Konie rwały jak szalone. Wieprzak kwiczał znów przejmująco. — Nie strzelać za wcześnie! Nie gorącować! Ależ ich jest, do licha! Obok zadowolenia w głosie łowczego zabrzmiało szczere zdumienie. Droga zawracała łukiem i ciemny kłąb, zwarty jak stado owiec, przerzucił się przez gościniec, by skrócić odległość. Było ich kilkaset sztuk. — Lekko! Matfiej! Lekko! Ognia, waszmościowie! Huknęło równocześnie osiem strzałów. Celne czy nie, wrażenia nie wywołały. Wprawdzie gromada wilków zatrzymała się przy zabitych lub postrzelonych towarzyszach, by ich dorżnąć i pożreć, lecz pozostałe nie wstrzymały biegu. Myśliwi spiesznie nabijali broń. Coraz to bliższe trójkątne mordy, błyszczące ślepia. Gonią z tyłu ławą i zachodzą z boków. Konie rwą. Stary Prokop wsparł Matfieja. Obaj usiłują zachować panowanie nad końmi. Myśliwi strzelają rozważnie. Co który zwierz wysforuje się w przód, dostaje postrzał z garłacza. Zaprzestano dawać ognia salwami, po których następuje konieczna dłuższa przerwa, i celują pojedynczo, ale nieprzerwanie. Pędząca gromada jednak nie zwraca uwagi na strzały. Maruderzy zajmują się padającym ścierwem, i pierwsze szeregi atakują bez wytchnienia. Wielkie futrzaste basiory, duże jak cielaki. — Nie mówiłem, że same koniarze! — wołał z dumą łowczy, celując do najbliższego. Nabija spiesznie lufę, z niepokojem spoglądając na pana... Co z nim? Czy strzela? O, niedobrze. Twarz blada, pokryta potem, drżące ręce. Rusznica sterczy między kolanami bezwładnie. — Co Waszej Dostojności?... — Słabo mi... — wyznaje chory — zabierzcie mnie stąd, zabierzcie mnie... Zęby mu szczękają jak w zimnicy. Do licha! Jeszcze nieszczęście przyniesie. Dlaboga, byle nikt nie dosłyszał, nie zauważył! Lecz nikt nie patrzy. Każdy zajęty sobą i łowami. Nie przelewki. Zgraja wilków rośnie i dogania. Wilczyce wadery, najzajadlejsze, choć mniejsze od psów. W okrutnych ślepiach nienawiść i pożądliwość. Smród bucha z rozzianych paszczy. Konie niosą jak szalone. Wszystko miga w pędzie. Gałęzie uderzają głowy. Przegięci w tył, Matfiej i Prokop kładą się na wodzach. Od nich wszystko zależy. Jeżeli sanie wywrócą lub zaczepią w pędzie o drzewo, żywa noga nie wyjdzie z myśliwych. Czart stęka -głucho. 14 — Przednia zabawa! Jak taniec z Tatary! — krzyczy wesoło młody Drohojowski. — Waszmość pan dobrodziej nie strzelasz? — pyta wojewody, a nie otrzymawszy odpowiedzi chwyta nabitą rusznicę gospodarza. Pan Moczydłowski nie mówi nic, lecz wewnątrz zadygotał z oburzenia. Zuchwały młodzik. Bierze bez pytania rusznicę! Czy należy mu się dziwić? Stary pan podobniejszy jest już do trupa niż do żywego człowieka. — Wilki na przodzie — woła Matfiej. W istocie, ciemny wyjący kłąb sunie z naprzeciwka. Konie, chrapiąc boleśnie, rzucają się w bok między drzewa. Nie utrzyma ich żadna ludzka siła. Jeszcze moment, a rozbiją grędzioły o pnie. — Odcinać! — komenderuje łowczy. — Hospody!... — żali się Prokop. Pewnie, że szkoda koni, ale własna skóra milsza. Błyskawicznie Matfiej przecina postronki, obaj z Prokopem odrąbują dyszel. Wyzwolone konie rzucają się w prawo jak huragan. Przednie postronki tłuką kolana dyszlowym, dyszel wlecze się po ziemi, skacząc, stając prostopadle. Lecą jak dziwaczny gomon. Nadlatujące z przodu wilki skręcają w prawo za nimi. Część ścigającego stada dołącza się do nich. To jednak, co zostaje, wystarczy. Osadzone w miejscu sanie zmieniają się w twierdzę. Ta twierdza musi wytrzymać natarcie, dopóki drugie sanie nie nadjadą. Sąsiad Kulesza chwyta prosię z workiem, rzuca daleko, jak najdalej. Niewielka ilość wilków zatrzymuje się przy tej nikłej zdobyczy. Czart warczy głucho. Nie pozwoli wyrzucić się podobnie. Na razie jednak jeszcze na to nie pora. Pochodnie płoną. Pachołcy machają nimi zamaszyście, aż ogon skier owija myśliwych czerwonym koliskiem. Lepsza to broń niż garłacze. Młody Staszko Drohojowski chwyta pęk słomy z siedzenia, zwija ciasno, zapala od pochodni i rzuca wprost na rozwścieczone łby. Wyją, skowyczą, cofają się. Hej, zabawa to! Zabawa! Bierz licho rusznicę! Broń palna dobra, gdy nieprzyjaciel daleko. Masz czas nabić, wymierzyć, wypalić — ale nie wtedy, gdy błyszczące zębce, czerwone ślepia są od ciebie o długość ramienia. Toteż wszyscy niechają rusznic, pistoletów — chwytają do garści szable. Pan Moczydłowski z szablą w prawej, nożem w lewej ręce wali wszystko, co przeciśnie się przez kolisko ognia. Nacierające bestie zyskują przewagę, gdyż są coraz wyżej. Stoją na ścierwach towarzyszy. Nie myśliwi walą z góry, lecz wilki gotują się do skoku w dół. Tyle tego psiarstwa nabito! A nie znać w stadzie ubytku. — No, piesku, na ciebie kolej... — Łowczy chwyta Czarta za obrożę, by rzucić go między wilki, a ten łap pana za dłoń, aż omdlała. O zdrajco! Poczekaj! — Gdzie zapasowe pochodnie? — dopytują inni. — Pod siedzeniem! Na siedzeniu półprzytomny siedzi wojewoda. Popychają go, nie zważając. Nie dziwota. Periculum jest prawdziwe. Prawdziwe, nie zełgane. 15 Już nie wiadomo, kto na kogo poluje. Kto zwierzyną, a kto łowczym. Wilki coraz zajadlejsze drą się zewsząd, nie dbając na ogień. A co będzie, gdy się słoma wyczerpie! Dwa siedzenia już poszły. Zostało środkowe, spod którego, nie zważając na pana, Iwaś wyciąga pochodnie. — Uważaj waść! — wrzeszczy Kulesza. Potężny basior, przewodnik stada, skoczył wprost między myśliwych. Lecz tutaj Czart chwycił go za gardło. Poczęli walczyć między nogami ludzi. Czart był górą. Wilk usiłował wyrwać się i uciec, lecz Moczydłowski przebił go kordelasem. Teraz pies jakby oszalał. Zaparł się mocno przednimi łapami w pomost, czekając, aż się który napastnik przybliży. Chwytał go wtedy za gardło i dusił, żelazną obrożą łomotał po karku. — To ci już daruję, kiedyś taki chwat... — mruknął łowczy uspokojony. Despekt, jaki sprawił pies, zmazany. Nie trzeba się wstydzić. Czart, jucha, sam wiedział, jak najlepiej bronić. Gdybyż jeszcze i w wojewodzie ocknęła się dusza! Pies uratował swój honor, lecz sytuacja nie przestaje być groźna, coraz to groźniejsza. Ręce mdleją od rąbania, słoma się kończy, pochodnie też dopalą się niebawem, a wilcy nie ustępują. Przyjdzie na drzewa uciekać. Lecz jakże to czynić, półtrupa mając między sobą? A ostawić go, nikt nie ostawi... — Nasi jadą! — krzyczy nagle Matfiej. — W kotły biją! —: Jadą! Jadą! Już i światła widać!... Jakoż istotnie gościńcem nadjeżdżają konni z pochodniami, za nimi sanie z biciem w bębny i trąby. Krzyczą przy tym „Ałła! Ałła!" jak Tatarzy. Brzękliwego dźwięku surm wilcy nie znoszą. Znikają w lesie niby szare cienie, tylko kilka najbardziej rozwścieczonych bestii atakuje nadal, nie zważając na nic. Marny ich los. Zagrzany Czart skacze jednemu na kark. Staszek Drohojowski już się zajął dwoma innymi. Reszta ucieka, skowycząc, bo pachołcy walą ich pochodniami. Gonią aż do lasu. — W porę nadjechaliście — wyznaje szczerze łowczy, gdy imć Hornowski zeskoczył z konia. — Myślałem, że nas to psiarstwo zmoże... A co z gniadymi? Czy doszły? — Gniade zdrowe, choć schlastane, tylko Lalka ma nogi dyszlem pobite... Dobrze zjeżdżona czwórka... Aż na podwórze wpadły niby jeden... Myślelim, że tuż za podwórzem się urwały... A gdzie jegomość pan wojewoda? O, prawda! Zapomniano o nim całkowicie. Leży w saniach prawie bez czucia, z zastygłym wyrazem przerażenia na twarzy. Gdy panowie Moczydłowski i Hornowski cucą go, kożuchami okrywają, wódkę do gęby leją, pachołcy układają na śniegu pobite wilcze ścierwa, Staszek Drohojowski, wesoły jak dziecko, chodzi i liczy. Ależ jest tego, jest! Sto dwanaście sztuk... nie, sto czternaście, bo tu i tu leżą po dwa na kupie... Piękne łowy! — Łowy piękne, tylko z gospodarzem nietęgo... — mruczy pan Kulesza, sąsiad. 16 — Wieźcie mnie do domu, wieźcie mnie do domu... — bełkocze w saniach wojewoda, gdy wódka wróciła mu nieco przytomności. Pan Moczydłowski drapie się za uchem. Iwaś świeci pochodnią, przyglądając się żółtawej twarzy pana. — Ledwo dycha — zwierza się łowczy Moczydłowskiemu — boję się, że nie dojedzie. Przecie kawał drogi do zamku... Żeby gdzie blisko chałupa była, smolarzy czy bobrowników, tobym go tam w cieple położył, żeby odpoczął. Przyjechałbym po niego z kolebką z futrami... — Pyłypowa chałupa niedale...! -^- wykrzykuje usłużnie Iwaś i milknie wpół słowa pod surowym wzrokiem Prokopa. — Durny ty, durny... — mruczy stary woźnica. Lecz pan Moczydłowski nie zwraca na niego uwagi. — Gdzie ta chałupa? Znasz drogę? Iwaś milczy zakłopotany, spozierając to na łowczego, to na Prokopa. — Ogłuchłeś? Prowadź zaraz!... —«- Wasza Wielmożność — przedkłada rozważnie Prokop. — Do tej chałupy aż wstyd pana wnosić... Brudno, ciemno... dym... —• W każdej chałupie brudno i ciemno... Byle było ciepło, żeby się pan rozgrzał... — Musi tam pieca nie ma, tylko palenisko na ziemi. — Mniejsza o to. Poniesiemy pana na baranicy ostrożnie... No, dalej! Ja podejmuję głowę... Zajął się układaniem chorego, znów nieprzytomnego. Hornowski dopomagał mu gorliwie. Prokop niemrawo i niechętnie. Iwaś stał z boku zmieszany, spoglądając z obawą na Prokopa, który dwa razy wymownie splunął w jego stronę i pogroził mu nieznacznie pięścią. Marszałek koronny z synem oraz imć Kulesza, którzy poszli drogą nazad, szukając pobitych wilków, wracali tryumfująco. Pachołcy z tyłu ciągnęli za kity jeszcze siedem sztuk. — Sto dwadzieścia jeden! — obwieszczał Staszko radośnie. — Co z chorym? — pytała zniżając głos, marszałek koronny. Pochwalił zamiar złożenia go na chwilę w chacie, ażeby przyszedł do siebie, poradził wezwać kanonika Boćkowskiego, a że jak raz nadjechały sanie po panów, drugie po zwierzynę, odjechał z synem i sąsiadami. — Uprzedzę jejmość wojewodzinę, żeby się nie zalterowała! — rzucił panu Moczydłowskiemu już z sań. Łowczy skinął głową... Jużci, co się jejmość zalteruje. Dopiero gdy posłyszy, jak się rzecz miała! Jej małżonek nie poniósł szwanku przez wypadnięcie z sań, ani go wilki poszarpały, ani się czym przesilił. Po prostu zasłabł z niczego, straszno powiedzieć: ze strachu. Czyż on, łowczy, nie widział jego przerażonych oczu? Jeśli się ta rzecz rozniesie, hańba padnie na cały ród... — Prowadź! — burknął szturchając Iwasia. — Gdzie Prokop? Cały czas obecny Prokop nagle zapodział się nie wiedzieć kiedy. Pan Moczydłowski łajał i klął, bo brakło czwartego do niesienia, po chwili jednak woźnica nadbiegł zadyszany. 2 — Błogosławiona wina 17 — Poleciałem przodem nakazać, żeby ogień rozpalili i ziół nagrzali... Acz zły, łowczy musiał pochwalić troskliwość. — Ten Pyłyp, co oh? Smolar? Bobrownik? — zapytał, gdy brnęli trzymając mocno końce baranicy. — Znachor! — wyrwał się znowu Iwaśko i zamilkł, jakby przerażony, że coś nie w porę powiedział. Pan Moczydłowski pojaśniał... Znachor? To przednio. Znachor bywa często sposobniejszy od medyka... Umilkli, cali pochłonięci ostrożnym dźwiganiem. Unosili zaimprowizowane nosze do góry, przenosząc je nad kępami przywalonymi śniegiem, chylili się nisko pod nawisłymi gałęziami, oddalając się coraz bardziej od drogi. —• Daleko jeszcze? — zapytał łowczy, ocierając pot z czoła. — Bo jakby, nie daj Boże, wilcy wrócili... — A ot, my już są — odparł woźnica ukazując ręką przed siebie. Śnieżny pagórek porośnięty krzami, wznoszący się tuż przed nimi, widocznie był chatą, gdyż u dołu czerniał brodaty chłop i kłaniał się nisko do ziemi. — Pyłyp... — szepnęli równocześnie woźnica i pachołek. Dwaj towarzysze zbyt byli zajęci, by zauważyć głęboki szacunek drgający w głosach służby. Ostrożnie przenosili słabego pana przez ciasne i niskie wejście. Pyłyp pomagał usłużnie, chociaż bez pośpiechu. Nareszcie wnieśli, złożyli chorego na tapczanie, dopieroż mogli wyprostować się i rozejrzeć. Izba, niska i bezokienna, była większa niż zwyczajne chłopskie pomieszczenie, czysto zamieciona. Pośrodku na palenisku ułożonym z kamienia płonął ogień. Dym kołował pod pułapem, szczelinami wydobywał się na zewnątrz. Wszędzie wisiały pęki ziół suszonych. Pyłypycha, siwa, milcząca kobieta, krzątała się koło ognia. — Znacie się na leczeniu? — zapytał łowczy starego. — Ludzie do mnie przychodzą, Jaśnie Panie. — Poradźcie co Jaśnie Wielmożnemu Panu Wojewodzie! Stary poskrobał się w głowę, zamruczał coś niewyraźnie, podszedł do łóżka i nachylił się nad chorym. Dotknął ostrożnie dłoni, powiek. — Dawno go naszło? — zapytał ściszonym głosem. — Jaśnie Wielmożny Pan Wojewoda chorzeje już przeszło rok. — Rok? Stary Pyłyp strzepnął palcami w sposób mówiący, że tak zadawnionej słabości leczyć nie będzie, i odstąpił. — Wieźcie go, panoczku, do zamku — zauważył. — Jużci, co w tym smrodzie nie będzie leżał. Pójdziem, jeno z kolasą przyjadą... — Przed ranem nie przyjadą, bo zamieć na dworze. — Nie ma zamieci. Miesięczna noc. — Wyjrzyjcie, panie. Pan Moczydłowski uchylił skrzypiące drzwi i cofnął się osowiały. 18 Księżyc znikł rzeczywiście za chmurami. Górą drzewa szumiały targane przez wiatr. W polu musi być zamieć jak licho. — Nie wiedzie się — mruknął. — Wypadnie czekać do rana. Stara Pyłypycha odstawiła od ognia garnczek z ziołami. Ulała do kubka i studziła, dmuchając na gorący płyn. Widząc, że podchodzi do chorego, łowczy zaniepokoił się. — Co dajecie Jaśnie Wielmożnemu Panu Wojewodzie? — Nie bójcie się, panoczku. To dobre ziółka. Będzie spał i wzmocnieje. Chory pił, nie otwierając oczu. Stara poiła go jak dziecko. Pyłyp tymczasem ścielił w kącie izby skóry wilcze i kożuchy na posłanie. — Śpijcie, panoczkowie — zachęcał. — Jaśnie Panu Wojewodzie nic nie będzie. Ja doglądnę. Pan Hornowski ziewnął i usiadł na skórach. Pan Moczydłowski pomedytował i poszedł za jego przykładem... Cóż im pozostało? Chory śpi. Spotniał, widno po ziółkach, lżej oddycha. Zmęczeni są setnie, głodni i źli. Takie udane łowy, a niefortunny koniec. W zamku siedli wszyscy do wieczerzy. Ciepło, gwar. Cóż milszego nad posiłek po łowach? Jest o czym gadać, jest z czego się cieszyć, zwłaszcza gdy zabawa nie była zabawą, a śmierć przemknęła blisko rozochoconych. W szklanicach wino i miód. Zamiast żeby wilki ludzkie kości chrupały, baranie gnaty trzeszczą w zębach biesiadników. Spierają się o to, kto najwięcej nabił. Czupryny dymią, ogień na wielkim kominie strzela iskrami. Ej, miło!... Właściwy bohater dzisiejszego wieczoru, łowczy, siedzi wraz z przyjacielem w ciemnej i dusznej Pyłypowej chacie, nie mając nawet kawałka chleba, by na ząb położyć. Najlepiej zasnąć... Jakoż po chwili zgodne chrapanie obu szlachciców wypełniło izbę.



tagi: życzenia  powieść historyczna  wcielenie słowa bożego  zofia kossak-szczucka  błogosławiona wina  polowanie na wilki 

Magazynier
19 grudnia 2022 10:59
20     1707    12 zaloguj sie by polubić

Komentarze:

Tenerka @Magazynier
19 grudnia 2022 23:26

Dzięki za ten fragment. Świetnie się czyta. Język polski jest niesamowicie plastyczny, jeśli ktoś wie jak się nim posługiwać. Aż się chce dać "lajka" autorce.

Wszystkiego najlepszego i więcej takich smaczków.

zaloguj się by móc komentować

Slepowron @Magazynier
20 grudnia 2022 06:09

Chocby dla poglebienia perspektywy na relacje polsko-ukrainskie, na pewno warto przeczytac Pozoge.  Doncow to nie byl deus ex machina a i Petlura w tej relacji rozni sie bardzo od dosc powszechnego stereotypu.  Mozna zaliczyc te ksiazke do literatury faktu. Rzeczywisty autorytet moralny autorki, relacjonujacej swoje osobiste doswiadczenia historii konca I wojny na Kresach, pozwala miec pelne zaufanie do obiektywizmu jej opisu konfliktow etnicznych.

zaloguj się by móc komentować


Magazynier @Tenerka 19 grudnia 2022 23:26
20 grudnia 2022 10:45

Cała przyjemność i honor po mojej stronie. Mistrzyni Zofii stawiać lajki przez domoganie się u wydawców jej książek. 

zaloguj się by móc komentować


Magazynier @Slepowron 20 grudnia 2022 06:09
20 grudnia 2022 10:49

Tak, tylko od strony etnicznej i kulturowej Wołyń to nie jest cała Ukraina. To ledwie rewir "partii niemieckiej" Andrija Melnyka, do niedawna ambasadora w Berlinie, dzisiaj ministra spraw zagranicznych.

zaloguj się by móc komentować

stachu @Magazynier
21 grudnia 2022 10:13

Po przeczytaniu powieści dodaję jeszcze wiele, wiele plusów.

zaloguj się by móc komentować

Magazynier @stachu 21 grudnia 2022 10:13
21 grudnia 2022 11:11

Zofii Kossak rzecz jasna, mistrzyni. 

zaloguj się by móc komentować

orjan @Magazynier
21 grudnia 2022 15:34

Dawno, dawno temu, gdy jeszcze chodziłem do szkoły, chyba to już było liceum, moi kolejni poloniści mieli szczególne upodobanie do gatunku epiki zwanego epopeją. Zwłaszcza do tej jej odmiany, która zajmuje się obrazem społeczeństwa w przełomowych momentach. Pojedynczy ludzie i ich czyny są tam istotne, lecz niejako drugorzędnie, przede wszystkim dla literackiej kompozycji narracji. Zofia Kossak jest w tym kierunku niezrównana. Pod każdym względem.

NB.: Gdy czytałem (a właśnie skończyłem) "Anglika tatarskiego chana", a narracja doszła tam do Damietty. Automatycznie pojawiły mi się obrazy z "Bez oręża" Zofii Kossak, obecność tam św. Franciszka przy tej samej wyprawie krzyżowej i reszta "pejzażu". Chyba ten Anglik jednak miał jakiś wybór inny niż opuszczenie Ziemi Świętej.

Wracając do tematu, zadaję sobie pytanie, czy w ostatnich , powiedzmy, 30-tu latach, tych już bez polskiej cenzury, w ogóle została napisana i wydana jakaś epopeja polskiego autora o polskim społeczeństwie w przełomowym momencie? Może jestem niedoinformowany, lecz nic takiego nie widzę.

A we współczesnej literaturze światowej też nie widzę czegoś ambitniejszego, co zamiast wiwisekcją, czy różnymi rojeniami o człowieku zajmowałoby się właśnie społeczeństwami w momentach przełomowych. Koniec historii, czy ki diabeł? Zaczęły się zaś mnożyć pseudo-epopeje. Społeczeństwa są tam nieobecne, a zamiast są tam jakieś wąskie "grupy zainteresowań"; im dziwaczniejszych, tym lepiej. Za mistrzostwo literackie uchodzi thrill polegający na zastąpieniu realnego tła opartego o realne społczeństwo jakimś środowskiem magicznym. Realne społeczeństwo ewentualnie nadaje się tylko na magiczne tło negatywne (jak np. Mugole u J.K.Rowling).

OK, jest też odmiana epopei, tzw. heroiczna, w której od palety społecznej i dziejowej istotniejsze są wybitne czyny pojedynczych bohaterów. Lecz jaka treść i jaki sposób realizacji czynu ma dzisiaj literacki priorytet narracyjny? Znowu odpowiednio to samo. Najlepiej jakiś czyn nadnaturalny, oparty na jakiejś magii, na nieczłowieczej wydolności, albo na jakiejś ściemnionej gnozie najlepiej utkanej z uprzedzeń. To wszystko czyni jakąś tam atrakcyjność wydawniczą, ale poznawczo i formacyjnie to jest chłam. Nawet w potrzebie ograniczonej do chwilowej rozrywki chyba, że chodzi o rozrywkę typu "narkotykowego" polegającą na sztucznym ogłupieniu sztucznymi wizjami (ogłupiacze jako gatunek literacki).

Niewiele mnie obchodzi, co, kto i po co stoi za lansem takiej literatury, ale czyżby wena prawdziwie literacka zupełnie wyschła? Na te liczne szeregi podejmujących pióro nikomu się nie chce? Nawet na razie do szuflady?

 

zaloguj się by móc komentować

Magazynier @orjan 21 grudnia 2022 15:34
21 grudnia 2022 19:42

Zauważ na jakie okazje i okoliczności pisana jest Trylogia i Błogosławiona wina, a nawet i Bez oreża. Na długie zimowe wieczory przy kominku, przy ciepłej herbatce z miodem i cytryną i z ciastem z babuni, sorry od babuni. Nie na niedospane noce, kradzione półgodzinki w busie czy kolejce PKD, czy w Pędziolino z Łodzi do stolicy. Nie ma dla kogo pisać takich powieści. Dla nas niewolników gananych po krawędziach urwisk przez korpo-kapo pisze Gabriel. Pisze historie takie jak Inspektor Zdanowicz, Nienacki contra Umberto Dickens, Socjalizm i śmierć. To można i trzeba czytać w ruchu, w czasie kradzionym. 

Błogosławioną winę czytamy sobie z żoną tylko w niedzielę. Bo tylko wtedy możemy ją czytać i pod warunkiem że zignorujemy stos naczyń do mycia. 

zaloguj się by móc komentować

orjan @Magazynier 21 grudnia 2022 19:42
21 grudnia 2022 21:28

To pewnie jest przyczyna. A już na pewno jedna z. Z tego, co widać, słychać i czytać, ma wymiar światowy!

Ta pie...ona konwergencja!!! Brońmy niedziel!!!

zaloguj się by móc komentować

stanislaw-orda @orjan 21 grudnia 2022 15:34
22 grudnia 2022 00:05

Moje typy to:

Hanna Malewska  Przemija postać świata, Kamienie wołać będą

Ken Follet  Filary Ziemi

 

zaloguj się by móc komentować

orjan @stanislaw-orda 22 grudnia 2022 00:05
22 grudnia 2022 09:50

Folleta znam, a cały cykl od Filarów Ziemi jest godny polecenia. Hannę Malewską przyjmują jako Twoja rekomendację i jestem jej ciekawy. Gdy wyżej komentowałem ze zdziwieniem, że ostatnimi laty epopeja jako gatunek jest właściwie nieobecny, to powinienem był jeszcze podkreślić, że gdzie, jak gdzie, kto jak kto, ale w Polsce i o dziejach Polaków ten gatunek powinien kwitnąć. A przykrywają go jakieś tatarczuki. Chyba ostatnia epopeja dotycząca Polski wyszła spod pióra zupełnego cudzoziemca, którego, więzi osobistych nie mającego, po prostu Polska zafascynowała. Prawdę mówiąc, w czasie Solidarności i w stanie wojennym, tę fascynację podzielał niemal cały świat. Im dalej od Polski, to może nawet bardziej.

Rekomenduję więc James'a Michener'a i jego Poland w Polsce wydana w 2006 r. pod tytułem Polska. Autor to nie byle kto w literaturze amerykańskiej, zachęcam do poszperania w sieci. Powieść zawiera panoramę polskich losów we wszystkich klasach społecznych, w ich wzajemnym powiązaniu. Miejsce akcji nad Wisłą. Obejmuje przełomowe zdarzenia od najazdu tatarskiego (znowu ten Anglik się tu uzupełnia), aż po okrągły stół. Przez Grunwald, Potop, Rozbiory, Okupację. Jeśliby ktoś chciał gotowy materiał pod scenariusze serialu telewizyjnego, takiego "polska panorama przez wieki", to na razie chyba nic lepszego nie znalazłby. Już to znamienne jest więc, że w takim zakresie króluje obcokrajowiec przy braku polskiej konkurencji literackiej.

zaloguj się by móc komentować

stanislaw-orda @orjan 22 grudnia 2022 09:50
22 grudnia 2022 13:50

Panoramę chrystianizacji Polski miał w zamierzeniu pisać Antoni Gołubiew, ale skonczyło sie na dwóch pierwszych tomach  (cykl "Bolesław Chrobry") , bo dalsze części okaleczyła cenzura PRL-owska, czyli nie godziła się na "uniersalizm", ale wymusiła skanaliowanie fabuły do indywidualnego losu bohatera.

A. Gołubiew załamał się po swym doświadczeniu zderzenia z ateistycznym socrealizmem..

zaloguj się by móc komentować

orjan @stanislaw-orda 22 grudnia 2022 13:50
22 grudnia 2022 15:16

Polscy autorzy (jak A.Gołubiew) powinni korzystać ze zrozumienia, iż zamiary twórcze, jeśli któryś/któraś miał, były odcedzane przez, najogólniej określając, okoliczności ustrojowe. Nie tylko cenzura, ale także bieżące preferencje wydawnicze. Poza tym jest jeszcze czynnik taki, że wrażenia, myśl, oceny i emocje czasu przełomowego muszą dojrzeć; niejako odstać się.

To nie jest takie bezwzględne. Dla przykładu, Przeminęło z wiatrem potrzebowało jakieś 70 lat, a tam przecież żadnej cenzury, ani ograniczających preferencji wydawniczych nie było. Po drugiej stronie przykłau, np. E.Orzeszkowa swoje Nad Niemnem pisała na bieżąco o czasach bieżących temu pisaniu, a w warunkach wyjątkowej tam wtedy cenzury. Z punktu widzenia tej cenzury nie napisała o czymś niedozwolonym, a z punktu widzenia Grodzieńszczyzny napisała o wszystkim zakazanym. To było mistrzostwo a zarazem bonus pisania dla zorientowanych czytelników. W rezultacie, w rozważaniach Komitetu Noblowskiego podnoszono uniwersalny wymiar jej twórczości, a na Grodzieńszczyźnie została pokochana za opisanie świata i tłumionych odczuć miejscowych. Miejscowi i współcześni nie mieli problemu z czytaniem między wierszami.

 

zaloguj się by móc komentować

Magazynier @orjan 22 grudnia 2022 15:16
22 grudnia 2022 15:23

Orzeszkowa w porzo. Ale w Nad Niemnem mam wielki problem z Witoldem. Dla mnie to zdrajca. Składam to na karb poczciwej naiwności autorki. 

zaloguj się by móc komentować

orjan @Magazynier 22 grudnia 2022 15:23
22 grudnia 2022 20:00

A to ciekawe z tym Witoldem. On jest przede wszystkim odbierany jako literacka postać opisana płasko, bez głębi charakteru a w dodatku irytująca. Moim zdaniem, taki odbiór jest anachroniczny. A jaką niby głębię ma podrostek, który dopiero, ale jeszcze nie całkiem, wkracza w świat dorosłych? W powieści brak wątku, co on ze szkoły wyniósł od tamtejszego środowiska. Przyjeżdża na wieś niewiele o niej wie i - jak każdy młodziak w takiej sytuacji - próbuje znaleźć jakieś własne zrozumienie. To wymaga głębokiej wiedzy. Najłatwiej, co w każdej epoce instynktownie stosuje każdy młody, jest zacząć od kontestacji, od zakwestionowania autorytetów. To wystarczy, aby na takiej podstawie żądać autorytetu dla siebie, a autorytet otoczenia kwestionować. Niektórzy nazywają to wojną pokoleń. Moja śp. Babcia urodzona i wychowana w zaścianku pół rzutu beretem od miejsca akcji tej powieści (zresztą wspomnianym w powieści) określała to, że "młodego rozpiera". NB.: Wyjątkiem w dziejach byli chyba tylko hippiesi, bo - przynajmniej w swoim "niewinnym początku" - nie domagali się, nie ustanawiali, lecz odcinali się od walki o autorytet.  Jeśli więc taki ogólny ogląd, czyli "okulary" walki pokoleń przyłoży się do postaci tego Witolda, to wcale postać ta nie jest płaska i wcale nie jest obniżeniem twórczego lotu autorki.

Jestem pewny, że współcześni czasowi akcji powieści zupełnie inaczej odbierali sytuację i działanie ojca Witolda, czyli Benedykta, który był zafiksowany na majątkowym przetrwaniu za wszelką cenę. Rzecz w tym, iż autorka żadną miarą wspomnieć o tym nie mogła o czym jej współcześni dokładnie wiedzieli i sprawnie odczytywali to jako opis między wierszami, że w danej guberni, carskie, a antypolskie przepisy własnościowe dotyczące obrotu nieruchomościami, każdego Polaka żyjącego z ziemi, skazywały na życie na krawędzi majątkowej utraty tej ziemi. W razie jakiegokolwiek bowiem niepowodzenia, ziemia bezpowrotnie wypadała z polskich rąk i to bez szansy nabycia jej gdzie indziej. Polacy bowiem w ogóle nie mieli prawa nabywać ziemi chyba, że przez dziedziczenie, czy małżeństwo. Przy świadomości tego zmienia się dzisiejsza ocena majątkowego motywu postępowania wielu bohaterów powieści.

NB.: Autorka chyba celowo osłabiła u sobie współczesnych "zakres" mezaliansu Janka z Justyną, bo przecież akurat Janek miał środowiskowo nadzwyczaj niezłe perspektywy majątkowe właśnie przez dziedziczenie. Wszak autorka mogła go przedstawić jako członka wielodzietnej rodziny, której ziemię, jako źródło przyszłego utrzymania, nieuchronnie czeka rozdrobnienie skutkiem przyszłego dziedziczenia.

 

zaloguj się by móc komentować

Magazynier @orjan 22 grudnia 2022 20:00
23 grudnia 2022 19:01

Trudno było nie być zafiksowanym na przetrwaniu, jeśli carscy urzędnicy czekali na byle okazję do przejęcia i spieniężenia majątku. A wtedy i włościanie tracili i zaścianek i ziemianie. Rozpadały się więzy ekonomiczne między Polakami o nierównym statusie materialnym. Witold natomiast jest nieświadomym zdrajcą bo zmierza do zniszczenia statusu Bendykta jako feudała, który podtrzymuje więzi scalające strukturę Polski szlacheckiej łącznie z więzami ekonimicznej odpowiedzialność za zaścianek, parobków i włościan. To jest prosta droga do bankructwa w stylu Piłsudskiego seniora i rzecz jasna do tworzenia z ziemiańskich synów socjalistycznych terrorystów typu partia Proletariat. To jest ta modernizacja w stylu starego Piłsudskiego. Nowe metody uprawy ok, ale ze starą strukturą.

Ćiwun (na Litwie), podkomorzy, starosta, miecznik, chorąży, cześnik, podczaszy, krajczy, stolnik, podstoli, sędzia, podsędek, wojski (strażnik zamku), pisarz, skarbnik, łowczy, koniuszy - to jest cała struktura korporacji szalacheckiej, która działała i była solą w oku nieprzyjaciół Rzeczypospolitej i najętych przez nich takich cwaniaczków jak Kołłątaj. Wraz z Staszicem Kołłątaj brylował w inkryminowaniu tych funkcji. Ta mechanika szlachecka została zmieciona z powierzchni ziemi przez rozbiór Rzeczypospolitej. Jej śladem są zgryzoty Benedykta, których Witold wogóle nie rozumie. Nie rozumie jakie jest znaczenie oporu wobec modernizacji. Wszak rodzenie i wychowanie dzieci w stabilnej atmosferze jest ważniejsze niż rolnicze maszyny i sztuczne nawozy. A jak tu wychować młokosów na inteligentnych i odpowiedzialnych, gdy wokół wszystko drga jak na wulkanie.  

zaloguj się by móc komentować

orjan @Magazynier
23 grudnia 2022 23:02

No to w sumie wyszedł tu pomocnik dla polonistów.

zaloguj się by móc komentować

Magazynier @orjan 23 grudnia 2022 23:02
24 grudnia 2022 17:56

Daj im Boże.

Serdeczne życzenia wszystkiego, co najlepsze, na Boże Narodzenie i nowy rok, dla ciebie i wszystkich bliskich!

zaloguj się by móc komentować

zaloguj się by móc komentować